sobota, 19 grudnia 2015

Góra Świętego Michała

Jutro wracam do Prowansji. Ale jeszcze zanim wyjadę, ostatnia notka z okolicy - tym razem z Normandii. Góra Świętego Michała, to po francusku Mont Saint Michel [mą sę miszel]. I chyba pod tą nazwą lepiej ją znacie.

Samochód porzuciłem na parkingu jakieś półtora kilometra od miasteczka. Mogłem pojechać autobusem, ale korzystając z ładnej pogody i dużej ilości czasu zdecydowałem się na spacer. To była dobra decyzja.
Gdy minąłem budynek informacji, wyrosła przede mną góra. Wyglądała z daleka jak skała, może tylko nieco zbyt kanciasta. Szedłem w jej stronę urzeczony. W końcu widziałem na własne oczy widok znany mi doskonale z setek fotografii. "No to teraz już mogę umierać" pomyślałem, chociaż do pełni szczęścia zabrakłoby mi jeszcze Wiecznego Miasta. W każdym razie poczułem się spełniony.
Po płaskim terenie, wyrwanym morzu na początku XIX wieku, doszedłem do grobli, którą ciągnie się szeroka droga, z równie szerokim chodnikiem z desek. Istna autostrada, całe szczęście w połowie grudnia i to jeszcze tuż przed południem prawie pusta.
Podchodziłem coraz bliżej do miasteczka i jednolita skała powoli stawała się klasztorem, domami i wieżami. Kolejne kilkaset metrów, a pojawiły się okna. Po kolejnych - rozróżniałem już cegły i kamienie. A nad domami, kościołami, murami i wieżami złocony posąg świętego Michała Archanioła. Cudo.
Oczywiście napstrykałem po drodze dziesiątki zdjęć.

Gdzie to morze?

Klasztor - na szczycie wieży Archanioł Michał.
Do samego miasteczka doszedłem po ostatnim odcinku grobli, a właściwie niskim moście. Ci barbarzyńcy zbudowali most do miejsca, które znane jest z tego, że jest wyspą tylko podczas przypływu. Skłoniło mnie to do poważnych refleksji na temat powszechnego dostępu do turystyki.
Góra ta była ośrodkiem kultu - i miejscem schronienia - jeszcze w czasach celtyckich. Dziś więcej jest tam Azjatów niż Celtów. Singum temporis.

Przeszedłem przez pierwszą z dwóch bram. Dochodziło południe, więc postanowiłem coś zjeść, żeby móc zwiedzać spokojnie bez niepokojącej pustki w żołądku. Kupiłem kanapkę i lokalne ciastka i siadłem koło drugiej bramy. W międzyczasie karmiłem ciastkami wróble, które jednak nie miały zbytnio ochoty na sesję zdjęciową. Uciekały po każdym trzasku migawki.

Zdrój przy bramie Mont Saint Michel.

Jeść czy nie jeść?
Wąską główną ulicą wypchaną sklepami z pamiątkami (kupiłem kolejną miniaturkę alkoholu do kolekcji) przedzierałem się w górę. W końcu jednak nie wytrzymałem i skręciłem w bok, żeby wyrwać się ze strumienia ludzi (co tu się musi dziać w sezonie?). Trafiłem do małego kościółka. Obok stały kamienne tablice, wyglądające na bardzo stare. A w środku... Zobaczcie sami.

Schody mojej desperacji

Święty Michał.

Coś mnie urzekło w tym witrażu.
Kolejnymi schodami (jest ich więcej niż "płaskich" uliczek) dotarłem na cmentarz. Zaskoczył mnie nieco. Wciśnięty między domy a skałę u stóp klasztoru, jedyny kawałek płaskiego terenu w okolicy.

Spojrzenie w górę z cmentarza...

...i w dół.
Zazwyczaj miasta i miasteczka zwiedzam w ten sposób, że się w nich gubię, a potem próbuję odnaleźć. Ma to swoje wady i zalety - często odwiedzam miejsca, o których nikt nigdy nie słyszał, ale zdarza mi się pominąć te opisane w przewodnikach. Układ Mont Saint Michel jest jednak mocno... liniowy. Idąc w górę dojdzie się do klasztoru, idąc w dół - do wyjścia. Mnie i tak udało się zgubić. No ale nie moja wina, że pozamykali jakieś przejścia z powodu remontu... W końcu trafiłem jednak na właściwą trasę, co skutkowało oczywiście pojawieniem się na mojej drodze ludzi. Ech...

Widok na zatokę.

Średniowieczna winda widziana od dołu.

Zaraz za bramą opactwa, trafiłem w plątaninę przejść i schodów, jeszcze bardziej skomplikowaną, niż ta w miasteczku. Bezwzględne sznury i płotki muzealne nie pozwalały się jednak zgubić. Trafiłem więc do kas, gdzie dostałem darmowy bilet (bo mam mniej niż 26 lat i jestem z Unii Europejskiej). Tak uzbrojony mogłem w końcu ruszyć na eksplorację klasztoru. Po kolejnych, coraz dłuższych schodach, dotarłem na plac na szczycie góry - a u stóp kościoła. Od zewnątrz... cóż, prosta bryła, z dołu robił większe wrażenie, ale ładny.
Brama opactwa.

Droga w cieniu klasztornego muru.

Od boku wygląda imponująco.

Od przodu nie aż tak.
Wszedłem do gotyckiego wnętrza drzwiami w nawie bocznej. Od razu rzuciła mi się w oczy grupka skośnookich kobiet, robiących sobie zdjęcia w głupich pozach na tle drzwi. "Barbaria" rzuciłem w myślach. Zrobiły sobie w końcu zdjęcia, może w domu zobaczą, gdzie były. Stanąłem na ich miejscu i spojrzałem w stronę ołtarza. I stałem, i patrzyłem, dobrych kilka minut. Jeżeli ktoś chce znać moje zdanie na przyczyny kryzysu kościoła katolickiego, to było to zaprzestanie budowy gotyckich katedr.




Te zdjęcia nie wymagają komentarza. Po prostu patrzcie. W końcu uległem strzałce "kierunek zwiedzania" i w sumie nie pożałowałem, bo już przez drzwi zobaczyłem, że krużganki klasztorne są nie mniej piękne niż kościół. Nie mniej, choć trochę innym pięknem piękne.
Po prostu... piękne.


Dalsza droga prowadziła plątaniną sal i korytarzy. Teraz prawie puste, normalnie zapewne pełne są turystów. Ciche i skryte w półmroku sprzyjały kontemplacji, ale nie zdjęciom. 
Święty Michał. Chyba,

Średniowieczna winda, widok z góry.
Wspominałem, że trasa jest dosyć jasno określona. Przy wyjściu z klasztoru spotkałem rudzika, który popozował mi chwilę do zdjęć, a potem murem zszedłem aż do bramy miasteczka, po drodze fotografując jeszcze mewę. Zwiedziłem opactwo w najlepszym możliwym czasie - w świętej porze obiadu. Gdy szedłem na parking, w stronę góry płynęła rzeka ludzi.
Przyjazny rudzik.

Ta duża szklana tafla, to prześwietlone miejsce na fotografii krużganków.

Bajkowe miejsce.

Mewa. Ptaki w Mont Saint Michel lubią ludzi. A ja lubię mewy. Ich krzyk kojarzy mi się z morzem (tak, wiem, nie jest to zbyt ambitne skojarzenie).
No i na koniec zostało jedno zdjęcie. Bo ta Francja taka laicka, że nawet na Boże Narodzenie się mówi "święta końca roku". I w sumie niestety łatwo temu ulec, bo przecież nie będę życzył Arabowi, który sprzedaje mi kebaba wesołego Bożego Narodzenia. A wesołych świąt? Jakieś pewnie ma. Pozostaje szczęśliwy Nowy Rok i święty spokój. Ale jakkolwiek Francja nie odcinałaby się od korzeni, to widać je na każdym kroku.
Laicka Francja.
                                                                
Wszystkie fotografie własne

1 komentarz: