niedziela, 31 stycznia 2016

To lubię

Tytuł postu mickiewiczowski, ale raczej heksametru po mnie nie oczekujcie, przynajmniej nie w chwili obecnej. Minęło sobie jakoś tak bez szczególnego huku ostatnio pół roku mojego mieszkania we Francji. Uznałem to za wystarczającą okazję, by napisać notkę nieco bardziej osobistą. Nie wyjechałem do Francji "za chlebem", nie wyjechałem na jakieś prestiżowe studia. Napiszę więc, co mi się we Francji podoba, co tu lubię.
Zdjęcia pochodzą z różnych moich wyjazdów do Francji - w końcu nie przyjechałem tu w ciemno.

  • Słońce. No, może nie jest to konkretnie cecha całej Francji, bo w Normandii słońca jest chyba mniej niż w Polsce, ale Prowansja skąpana jest w cieple i świetle. Bardzo cieszy mnie, że planując wycieczkę w weekend nie muszę raczej sprawdzać prognozy pogody, zwłaszcza w lecie. Ogólnie klimat Francji jest łagodniejszy niż Polski. Taki urok. I, odpowiadam z góry na pytanie, czterdziestostopniowe upały nie są takie wykańczające, jak się wydaje - powietrze jest bardziej suche, nie ma takiego zaduchu jak czasem w Polsce przy trzydziestu stopniach.
Słoneczny wrzesień 2014
  • Urokliwe miasteczka. Po Francji rzadko jeżdżę z mapą czy GPSem. Lubię się błąkać samochodem po wąskich (często przesadnie wąskich) drogach, jechać za drogowskazami do jakiegoś miejsca tylko dlatego, że podoba mi się jego nazwa. Kiedyś na przykład podążałem tak za drogowskazem z napisem RD 6085, zastanawiając się co za obiekt mógł zostać oznaczony tym tajemniczym kodem. Obiektu nigdy nie znalazłem, a dopiero niedawno wpadłem na to, że RD to skrót od route départementale [rut departamątal], czyli drogi departamentalnej. Ta konkretna to tzw. Droga Napoleona, ale o tym innym razem. Wracając do miasteczek... Byle dziura, mieszkańców siedemnastu licząc ze zwierzętami domowymi, a pomiędzy czterema domami gotycki zamek albo inny romański kościół. O zabytki się tu potyka. Ale nawet nie zabytki, nawet względnie nowe budynki jakoś nie psują uroku tych miejsc. We Francji przepisy nakazują dostosowanie zabudowy do tej już istniejącej. Na Lazurowym Wybrzeżu szansa na zbudowanie domu, który nie będzie kryty glinianą dachówką, a jego ściany nie będą pochodzić z palety żółci i beżów jest praktycznie żadna. Znowuż w takiej Bretanii obowiązuje dach z łupka. I wszystko ze sobą gra, jest po prostu ładnie.
Gliniane dachy Montauroux
  • Jedzenie. Co tu dużo ukrywać, lubię jeść. A kuchnia francuska zajmuje dla mnie zdecydowanie miejsce na podium. Ale nie tylko o kuchnię się rozchodzi, ale też o produkty. Te pomidory, zawsze dojrzałe owoce w marketach, świeże owoce morza nie tylko raz w tygodniu, francuskie sery... (Wiecie, dlaczego we Francji nie da się kupić camembert z ziołami czy innymi grzybami jak w Polsce? Bo tu camembert ma smak camemberta). No i targi z jedzeniem, ale tę moją fascynację już chyba poznaliście. 
Pomidorki, bagietka, camembert i suszona kiełbaska - mój obiad w kwietniu 2014 roku w Saint-Tropez

  • Wino. Czy naprawdę trzeba to tłumaczyć?
To zdjęcie już było. Ale ładne, prawda?
  • Ludzie. Tak, wiem, wiele osób pewnie się nie zgodzi. Francuzi są powierzchowni i złośliwi, tak. Ale właściwie nie oczekuję głębokiej relacji z kasjerką (no, zależy od kasjerki) czy rzeźnikiem - a to właśnie powierzchowne kontakty oparte na uprzejmości i uśmiechu, nawet trochę wymuszonym (ale ciężko tu mówić o wymuszeniu, to nawyk) są podstawą codziennego życia. Humor od razu się poprawia, gdy wszyscy są dla siebie mili i uprzejmi, życzą sobie małego dnia i pozdrawiają się, gdy przypadkowo złapią z kimś kontakt wzrokowy, zamiast odwracać się ze strachem. Uśmiech i życzenie miłego dnia to standard, samo dzień dobry nie wystarczy - i to lubię.
Przypominam zdjęcie tych miłych państwa z targu we Fréjus

  • Drobne aspekty życia codziennego. Nie oszukujmy się - większość życia to codzienne banalne czynności. Lubię we Francji zwyczaj picia kawy (taniej!) w kawiarniach - o tak o, nawet rano przed pracą, jedno espresso przy barze. Podoba mi się celebracja posiłków - umawiasz się z kimś na kolację i nie podajesz godziny, bo przecież każdy wie o której je się kolację. Nie lubię zdejmowania butów w domu, a we Francji jest to wręcz niekulturalne. Sprawia mi przyjemność patrzenie, jak ludzie grają w pétanque [petąk] - młodzi, starzy (tych drugich więcej).
A tu dla kontrastu aspekt życia codziennego, który mnie drażni - fryzjerzy. Nie umiem się z nimi po polsku dogadać, co dopiero mówić o francuskim. Do tego we Francji mają gorszą technikę zabezpieczenia przed dostaniem się ściętych włosków pod ubranie.

Sześć rzeczy wystarczy - po jednej na każdy miesiąc. Może kiedyś rozszerzę listę.

                                                                
Wszystkie fotografie własne

środa, 6 stycznia 2016

Marché de Noël

Marché de Noël [marsze dy noel], czyli Targ Bożonarodzeniowy wpisał się na stałe we francuską laicką tradycję (nie, nie przestanę z tego kpić). Najbardziej znany jest chyba ten w Strasburgu, ale każde większe i wiele mniejszych miast może się pochwalić swoim. Ja miałem w tym roku nieszczęście być świadkiem jednego i szczęście drugiego. Pierwszy, jeszcze w Laval (dwumiesięczne wygnanie na bretońskim pograniczu), spowodował, że w pięćdziesięciotysięcznym mieście szukałem przez godzinę miejsca parkingowego, a jak w końcu znalazłem, to szedłem do domu kwadrans. No ale zasadniczo jest to raczej przyjemna tradycja.

W niedzielę, w ramach spędzania czasu z rodziną, wybraliśmy się na targ bożonarodzeniowy do Cannes. Był to jego ostatni dzień, do tego było już po południu i skończyły się gorące kasztany na stoisku z gorącymi kasztanami, ale załapałem się jeszcze na grzane wino (dementuję pogłoski, jakoby Francuzi uznawali to za zbrodnię - chociaż to, co w Polsce nazywa się grzanym winem, pewnie uznają).

No i właściwie tyle, dzisiaj Epifania, okres bożonarodzeniowy dobiegł końca, a ja nie jadłem galette des rois [galet de rła] z kandyzowaną mimozą. No nic, może jutro jeszcze uda mi się kupić. Jeśli tak, to zobaczycie zdjęcie na Instagramie. A na razie trzy czy cztery fotki z Cannes.

Najbardziej sztampowa ceramika dostępna w Prowansji...

...ale przynajmniej ręcznie wyrabiana.

Zmora fotografów - amatorów z małą ilością czasu? Ludzie w czerwonych kurtkach.

To jest Ser. Myślę, że ten Ser zasłużył, żeby go pisać wielką literą.

Sztuczny śnieg - jedyny dostępny.

Sabaudzkie figurki. Jakby ktoś chciał zrobić szopkę na siedemset osób.

Obok targu wesołe miasteczko i wyścigi plastikowych wielbłądów. Kilku jeźdźców ma nawet mikołajowe czapeczki. Pustynia i wielbłądy... Bliższe klimatowi Palestyny czasów Chrystusa niż śnieg i świerki.
                                                                
Wszystkie fotografie własne

sobota, 19 grudnia 2015

Góra Świętego Michała

Jutro wracam do Prowansji. Ale jeszcze zanim wyjadę, ostatnia notka z okolicy - tym razem z Normandii. Góra Świętego Michała, to po francusku Mont Saint Michel [mą sę miszel]. I chyba pod tą nazwą lepiej ją znacie.

Samochód porzuciłem na parkingu jakieś półtora kilometra od miasteczka. Mogłem pojechać autobusem, ale korzystając z ładnej pogody i dużej ilości czasu zdecydowałem się na spacer. To była dobra decyzja.
Gdy minąłem budynek informacji, wyrosła przede mną góra. Wyglądała z daleka jak skała, może tylko nieco zbyt kanciasta. Szedłem w jej stronę urzeczony. W końcu widziałem na własne oczy widok znany mi doskonale z setek fotografii. "No to teraz już mogę umierać" pomyślałem, chociaż do pełni szczęścia zabrakłoby mi jeszcze Wiecznego Miasta. W każdym razie poczułem się spełniony.
Po płaskim terenie, wyrwanym morzu na początku XIX wieku, doszedłem do grobli, którą ciągnie się szeroka droga, z równie szerokim chodnikiem z desek. Istna autostrada, całe szczęście w połowie grudnia i to jeszcze tuż przed południem prawie pusta.
Podchodziłem coraz bliżej do miasteczka i jednolita skała powoli stawała się klasztorem, domami i wieżami. Kolejne kilkaset metrów, a pojawiły się okna. Po kolejnych - rozróżniałem już cegły i kamienie. A nad domami, kościołami, murami i wieżami złocony posąg świętego Michała Archanioła. Cudo.
Oczywiście napstrykałem po drodze dziesiątki zdjęć.

Gdzie to morze?

Klasztor - na szczycie wieży Archanioł Michał.
Do samego miasteczka doszedłem po ostatnim odcinku grobli, a właściwie niskim moście. Ci barbarzyńcy zbudowali most do miejsca, które znane jest z tego, że jest wyspą tylko podczas przypływu. Skłoniło mnie to do poważnych refleksji na temat powszechnego dostępu do turystyki.
Góra ta była ośrodkiem kultu - i miejscem schronienia - jeszcze w czasach celtyckich. Dziś więcej jest tam Azjatów niż Celtów. Singum temporis.

Przeszedłem przez pierwszą z dwóch bram. Dochodziło południe, więc postanowiłem coś zjeść, żeby móc zwiedzać spokojnie bez niepokojącej pustki w żołądku. Kupiłem kanapkę i lokalne ciastka i siadłem koło drugiej bramy. W międzyczasie karmiłem ciastkami wróble, które jednak nie miały zbytnio ochoty na sesję zdjęciową. Uciekały po każdym trzasku migawki.

Zdrój przy bramie Mont Saint Michel.

Jeść czy nie jeść?
Wąską główną ulicą wypchaną sklepami z pamiątkami (kupiłem kolejną miniaturkę alkoholu do kolekcji) przedzierałem się w górę. W końcu jednak nie wytrzymałem i skręciłem w bok, żeby wyrwać się ze strumienia ludzi (co tu się musi dziać w sezonie?). Trafiłem do małego kościółka. Obok stały kamienne tablice, wyglądające na bardzo stare. A w środku... Zobaczcie sami.

Schody mojej desperacji

Święty Michał.

Coś mnie urzekło w tym witrażu.
Kolejnymi schodami (jest ich więcej niż "płaskich" uliczek) dotarłem na cmentarz. Zaskoczył mnie nieco. Wciśnięty między domy a skałę u stóp klasztoru, jedyny kawałek płaskiego terenu w okolicy.

Spojrzenie w górę z cmentarza...

...i w dół.
Zazwyczaj miasta i miasteczka zwiedzam w ten sposób, że się w nich gubię, a potem próbuję odnaleźć. Ma to swoje wady i zalety - często odwiedzam miejsca, o których nikt nigdy nie słyszał, ale zdarza mi się pominąć te opisane w przewodnikach. Układ Mont Saint Michel jest jednak mocno... liniowy. Idąc w górę dojdzie się do klasztoru, idąc w dół - do wyjścia. Mnie i tak udało się zgubić. No ale nie moja wina, że pozamykali jakieś przejścia z powodu remontu... W końcu trafiłem jednak na właściwą trasę, co skutkowało oczywiście pojawieniem się na mojej drodze ludzi. Ech...

Widok na zatokę.

Średniowieczna winda widziana od dołu.

Zaraz za bramą opactwa, trafiłem w plątaninę przejść i schodów, jeszcze bardziej skomplikowaną, niż ta w miasteczku. Bezwzględne sznury i płotki muzealne nie pozwalały się jednak zgubić. Trafiłem więc do kas, gdzie dostałem darmowy bilet (bo mam mniej niż 26 lat i jestem z Unii Europejskiej). Tak uzbrojony mogłem w końcu ruszyć na eksplorację klasztoru. Po kolejnych, coraz dłuższych schodach, dotarłem na plac na szczycie góry - a u stóp kościoła. Od zewnątrz... cóż, prosta bryła, z dołu robił większe wrażenie, ale ładny.
Brama opactwa.

Droga w cieniu klasztornego muru.

Od boku wygląda imponująco.

Od przodu nie aż tak.
Wszedłem do gotyckiego wnętrza drzwiami w nawie bocznej. Od razu rzuciła mi się w oczy grupka skośnookich kobiet, robiących sobie zdjęcia w głupich pozach na tle drzwi. "Barbaria" rzuciłem w myślach. Zrobiły sobie w końcu zdjęcia, może w domu zobaczą, gdzie były. Stanąłem na ich miejscu i spojrzałem w stronę ołtarza. I stałem, i patrzyłem, dobrych kilka minut. Jeżeli ktoś chce znać moje zdanie na przyczyny kryzysu kościoła katolickiego, to było to zaprzestanie budowy gotyckich katedr.




Te zdjęcia nie wymagają komentarza. Po prostu patrzcie. W końcu uległem strzałce "kierunek zwiedzania" i w sumie nie pożałowałem, bo już przez drzwi zobaczyłem, że krużganki klasztorne są nie mniej piękne niż kościół. Nie mniej, choć trochę innym pięknem piękne.
Po prostu... piękne.


Dalsza droga prowadziła plątaniną sal i korytarzy. Teraz prawie puste, normalnie zapewne pełne są turystów. Ciche i skryte w półmroku sprzyjały kontemplacji, ale nie zdjęciom. 
Święty Michał. Chyba,

Średniowieczna winda, widok z góry.
Wspominałem, że trasa jest dosyć jasno określona. Przy wyjściu z klasztoru spotkałem rudzika, który popozował mi chwilę do zdjęć, a potem murem zszedłem aż do bramy miasteczka, po drodze fotografując jeszcze mewę. Zwiedziłem opactwo w najlepszym możliwym czasie - w świętej porze obiadu. Gdy szedłem na parking, w stronę góry płynęła rzeka ludzi.
Przyjazny rudzik.

Ta duża szklana tafla, to prześwietlone miejsce na fotografii krużganków.

Bajkowe miejsce.

Mewa. Ptaki w Mont Saint Michel lubią ludzi. A ja lubię mewy. Ich krzyk kojarzy mi się z morzem (tak, wiem, nie jest to zbyt ambitne skojarzenie).
No i na koniec zostało jedno zdjęcie. Bo ta Francja taka laicka, że nawet na Boże Narodzenie się mówi "święta końca roku". I w sumie niestety łatwo temu ulec, bo przecież nie będę życzył Arabowi, który sprzedaje mi kebaba wesołego Bożego Narodzenia. A wesołych świąt? Jakieś pewnie ma. Pozostaje szczęśliwy Nowy Rok i święty spokój. Ale jakkolwiek Francja nie odcinałaby się od korzeni, to widać je na każdym kroku.
Laicka Francja.
                                                                
Wszystkie fotografie własne

niedziela, 6 grudnia 2015

Wybory regionalne 2015

Tak, wiem, dawno nie pisałem. Praca mnie męczy i pozbawia chęci do życia i wszelkiego nadprogramowego wysiłku. Ale postanowiłem wrzucić coś w związku z niedzielnymi wyborami. Ostrzegam, że może to być notka nieco nudnawa, ale poczucie kronikarskiego obowiązku nakazuje mi wytłumaczyć Wam z czym to się je.

Wyborów we Francji jest nieco więcej niż w Polsce. W gruncie rzeczy różnica polega na tym, że z wyborów samorządowych wydzielono wybory regionalne. A właściwie jest to pewne uproszczenie, bo regiony jako jednostka podziału administracyjnego istnieją we Francji od 1972 roku. Są one mniej więcej odpowiednikiem polskich województw. Niższą (i w zasadzie bardziej podstawową, ważniejszą) jednostką jest departament, na czele którego stoi prefekt, będący przedstawicielem władzy centralnej, oraz rada departamentu, pochodząca z wyborów. Wróćmy jednak do regionów. Co sześć lat obywatele Francji wybierają radę regionu, która na pierwszym posiedzeniu wybiera przewodniczącego, sprawującego władzę wykonawczą w regionie.

No to same wybory. Wiecie, co jest zabawne? Nie ma ciszy wyborczej, a sondaże publikowane są na bieżąco.

System wyborczy jest szalenie skomplikowany. Są dwie tury. Do drugiej przechodzą partie, które uzyskały w swoim regionie co najmniej 10%. Jednak partie, które uzyskały co najmniej pięć mogą w ciągu tygodnia pomiędzy turami zawrzeć koalicje. Często prowadzi to do zawiązywania się koalicji lewicowych, lub nawet koalicji Ligii Republikańskiej (centroprawica) z Partią Socjalistyczną przeciwko Frontowi Narodowemu.
Z tego co rozumiem zasady podziału mandatów, to partia, która wygra w drugiej turze, otrzymuje 25% mandatów plus dodatkowo mandaty w zależności od swojego wyniku. Ma to zagwarantować ukształtowanie się stabilnej większości w radzie regionu. Tak więc widać, że zwycięstwo jest ważne.

Co do kampanii wyborczej, to została ona nieco zaburzona. Wielu prominentnych polityków zawiesiło ją po zamachach 13 listopada. W regionie Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże (PACA - Provence-Alpes-Côte d'Azur) główni kandydaci mieli też przerwę po powodziach, które nawiedziły region na początku września. Nie wiem, czy w całej Francji, ale na pewno w departamentach, w których ostatnio zdarzyło mi się przebywać, władze miejskie rozstawiły około miesiąca temu tablice, na których partie przyklejają swoje plakaty. Tablic mało, miejsca dla każdej partii na maksymalnie dwie sztuki. Jednak pierwsze plakaty wisiały dawno, nieco nieśmiale, w małych grupkach na różnorakich transformatorach i innych przystankach. No to poniżej plakaty z departamentu 53, La Mayenne w regionie Kraina Loary (Pays de la Loire).


"Koniec z tą polityką. Powiedz to z Partią Rewolucyjną. Komuniści"
W Laval zdobyli, całe szczęście, zawrotne 0,4%

Lista Unii Prawicy i Centrum. Plakat najnudniejszy w zestawienia. Żadnego barwnego hasła.

"Zmiana Europy jest niemożliwa. Wyjście z UE jest możliwe i pilne. Unia Ludowa"

"6 grudnia 2015 głosuję. Front Lewicy"

"Zaangażujcie się. Powstań Francjo"

"Bezrobocie-Podatki-Imigracja. Reagujemy. Front Narodowy"
Zgadnijcie, kto wygrał wybory,

Znowu Powstań Francjo

Perełka w tym zestawieniu. "Walka robotnicza. Wysłuchaj obozu pracowników"

"Wszyscy jednoczmy się dla Krainy Loary. Głosujcie" Partia Socjalistyczna.
Kolejni nudziarze w zestawieni.

"Dzielimy (więcej niż jeden) region. Lista ekologiczna, solidarna i obywatelska. Europa Ekologia Zieloni"

A w tle cmentarz. Sami sobie dopiszcie zakończenie.


Wyniki nieoficjalne:
27,2% Front Narodowy
27% Liga Republikańska
24% Partia Socjalistyczna
21,8% reszta

Frekwencja 50,5% (Uczmy się! W prezydenckich było 80%!)

W Bretanii wygrali socjaliści. W większości regionów FN. W regionach Prowansja-Alpy-Lazurowe Wybrzeże i Nord-Pas-de-Calais-Pikardia PS wycofała się z drugiej tury. W regionie stołecznym Île-de-France wygrali Republikanie.

                                                                
Źródła:

L'Express

Wszystkie fotografie własne, ale plakaty cudze.