poniedziałek, 12 października 2015

Podróż na północ

W czwartek rano wsiadłem w Saint-Raphaël do pociągu nie byle jakiego, tylko do linii TGV jadącej do Paryża. Kwadrans opóźnienia, ale zważywszy na powodzie, które nawiedziły południe, to i tak wyrazy uznania dla służb.
No i tu pierwsza refleksja. Pracownicy SNCF (francuski odpowiednik PKP) mają okropne mundury. Uważam, że mundur to mundur, a nie koszulka polo i polar. Zawiadowca w takim ubraniu prezentuje się mało godnie. No ale cóż. W sumie widziałem też bardziej mundurowe wersje. Może obowiązuje jakaś hierarchia? W sumie nie wiem i nie jest mi ta wiedza do szczęścia potrzebna.

Tu ciekawostka: godzina 12.30. Wszyscy, jak jeden mąż, wyciągają kanapki i jedzą. Wszyscy. A potem ktoś z tyłu (a właściwie z przodu) śpiewał Sto lat.

Jako że przed zesłaniem na północ postanowiłem wpaść do Lyonu spotkać się z koleżanką, we czwartek Paryż nie był moim celem. Na przesiadkę w Awinionie, mimo prawie 300 kilometrów na liczniku pociągu, nie zdążyłem.
Z pociągu w Awinionie nie wydostałbym był się, gdyby nie pomoc pewnej skośnookiej współpasażerki. Ciągnąłem za sobą walizę, do której zmieściłyby się zwłoki i to zapewne więcej niż jednej osoby na raz, a moją drogę blokował... kontrabas. Tak, serio. Ktoś położył kontrabas w wąziutkim korytarzyku wagonu. Ale wspomniana współpasażerka trochę go podniosła, więc jakoś się wydostałem.

To sobie nuciłem wjeżdżając do Awinionu

W tej mało komfortowej sytuacji doświadczyłem pozytywnych stron mieszkania we Francji - po prostu jest się tu traktowanym po ludzku. Jeszcze w pociągu komunikat z megafonów odesłał nas, spóźnionych przesiadkowiczów do accueil [akkej]. To taki byt pośredni między recepcją a punktem obsługi. To znaczy w zależności od sytuacji przyjmuje odpowiednia rolę, bo w hotelu to raczej recepcja, a w supermarkecie POK. Przed rzeczonym punktem stała kolejka, jednak nie czekałem nawet minuty, bo podeszła do mnie kobieta w już ładniejszym mundurze niż ci z dworca w Saint-Raphaël. Powiedziałem jak wygląda sytuacja, ona od razu przeszła na angielski mimo mojej zasługującej na naganę francuszczyzny (a może właśnie z jej powodu - o tym kiedyś napiszę, może nawet wkrótce). Bez zbędnego gadania, wypytywania mnie jak przestępcy, dyskutowania etc., po obejrzeniu mojego biletu Awinion-Lyon wręczyła mi bilet na najbliższy pociąg (40 minut później) na... pierwszą klasę! Serio. Humor od razu mi się poprawił.

Jakoś jednak musiałem zagospodarować ten wolny czas. Dworzec w Lyonie mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Oprócz sklepów, co raczej normalne w takich miejscach, był też punkt pucybuta (kusiło, kusiło!), punkt z Wi-Fi, w którym można sobie było podładować telefon kręcąc pedałami umieszczonymi w podstawie, a nawet pianino. Ktoś na nim grał, a że ja raczej stoję na drugim końcu łańcucha pokarmowego muzyki, poszedłem w stronę foteli. Poniżej zdjęcia, które już wrzucałem, ale w notce musi być dla nich miejsce.
Fotel. Wygodny.

Fotel i korytarzyk.

Dworzec. I podłoga, i ściana po lewej są z drewna. Bardzo gustowna współczesna architektura, a przy okazji wygodne rozwiązania - na przykład szeroki podjazd na piętro zamiast schodów.
Do Lyonu jechałem już pierwszą klasą. Było wygodnie, cicho i spokojnie. Po prostu cud.

W Lyonie spędziłem miłe popołudnie i wieczór. Koleżanka zabrała mnie na spotkanie ze swoimi znajomymi z Erasmusa, skończyło się na imprezie w kuchni akademika z winem i pizzą z przyczepy w rolach głównych. Dawno się tak dobrze nie bawiłem.
Udało mi się w Lyonie zrobić kilka zdjęć, ale muszę przyznać, że wycieczka była ekspresowa. Muszę tam jeszcze wrócić na poważne zwiedzanie.

Jakaś uczelnia.

A tu most na Rodanie.

Główny plac miasta, a na nim budki z kwiatami. A w tle Bazylika Notre-Dame de Fourvière z XIX wieku.

W Lyonie są dwie rzeki - to brzeg Saony.

A to chyba drugi brzeg Saony, ale ręki za to nie dam.

Rano nie czułem się najlepiej. Przyczyn można się domyślić, a na dokładkę spałem krótko. Na śniadanie zjadłem kawę. Nic innego nie przeszłoby mi przez gardło. Niejakie pocieszenie stanowiła dla mnie perspektywa kolejnej przejażdżki pierwszą klasą (dopłata 5 euro). Na dworcu zauważyłem... kolejnego gościa z kontrabasem. Serio. Dwa kontrabasy w dwa dni. To pewnie był zły znak, którego zmrużonymi od słońca oczami i nieco zmrużonym umysłem nie odczytałem.
Ja nie chcę narzekać, ale małe płaczące dziecko w pierwszej klasie to nie jest to, czego człowiek oczekuje od życia. Nie i już. Zwłaszcza, gdy planuje spać. Naszła mnie chęć na mordowanie i właściwie do samego końca podróży nie opuściła. Po drodze zrobiłem kilka zdjęć.


Mój tata skomentował to słowami: Takie Mazowsze. I po co było tak daleko jechać?
Francuskiego Mazowsza ciąg dalszy
Zgadnijcie co to. Nie zgadliście. Paryż. Tak, serio, piękne miasto, prawda? To był ostatni moment, kiedy je widziałem nad ziemią.
Dojechałem do Paryża. Z coraz bardziej bolącą głową wytoczyłem się z pociągu i ruszyłem na poszukiwanie metra, bo Paryż nie ma jednego dworca, a pięć i z każdego pociągi jeżdżą w inną stronę. Cóż.


La gare de Lyon
Mam nadzieję, że za to zdjęcie mnie nie zamkną. Dworca i lotniska patrolowane są przez żołnierzy z długą bronią. Wcale nie zwiększa to mojego poczucia bezpieczeństwa.
Metro. Bez maszynisty! To widok przez przednią szybę,

Tunel metra. Starego i urokliwego.

A tu oranżeria za szybą stacji metra.

Wielka walizka, torba na ramię, druga torba z aparatem i parasol. To wszystko tachałem po schodach w górę i w dół, z metra do metra i z pociągu do pociągu. No i ciągnąłem kilometrami korytarzy. Najbardziej podobały mi się te fragmenty, gdy schodziłem dziesięć schodów tylko po to, żeby pięć metrów dalej znowu wtarabaniać się na dwadzieścia. Kilkusetmetrowy chodnik ruchomy powitałem z ulgą. Miałem sporo czasu, więc sobie stałem i oglądałem naścienną instalację na temat ewolucji czy jakichś innych prehistorycznych malowideł.

Prawie jak schody do nieba, tylko że w poziomie.
Ogólnie mój pobyt w Paryżu ograniczył się do czołgania się po trzewiach miasta ze skręconymi własnymi trzewiami. Z ulgą dotarłem na la gare de Paris-Montparnasse. Po zjedzeniu kanapki z łososiem i tarteletki z banami i czekoladą trochę mi się humor poprawił. A potem się zepsuł ponownie, bo musiałem przejść przez całą długość pociągu. Wszystkie tory na tym dworcu są oporowe, wchodzi się od czoła pociągu na peron. Mój wagon był ostatni. Dwudziesty. Daje to w sumie prawie 400 metrów pociągu! Serio. Sprawdźcie sobie w Wikipedii.

Przód, a właściwie tył pociągu. A w sumie to oba, w zależności od kierunku.


Tu nastąpił koniec sielanki. Druga klasa. Duszno. Pełno ludzi. Miejsce od korytarza. Nawet głowy nie było gdzie oprzeć, bo leciała w bok, a ja musiałem się przespać. Musiałem. Siedziałem akurat na fotelu zwróconym przodem do innego fotelu. A pomiędzy nimi stolik. Wykorzystałem to, że kobieta naprzeciwko odgradza się ode mnie laptopem i położyłem twarz na stoliku. Godzina snu wyrwana z podróży. Zwycięstwo.

Pamiętajcie: zapominanie bagażu kończy się zmartwieniami.
W końcu dotarłem do Laval. Wysiadłem z pociągu. Zimno. Słońce jakieś blade. Jestem na północy.


                                                                
Wszystkie fotografie własne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz